18.02.2017 – „Gruba 15” czyli 17km
Perspektywa ma znaczenie. Czyli „Gruba piętnastka” w moim wykonaniu, z mojego punktu widzenia, a właściwie punktów.
Punkt pierwszy to listopad, kiedy to włączyłem ten wyścig do planu oraz gdy podczas krosów zauważyłem, że coś jest nie tak z podbiegami, tzn. te się nie zmieniły, ze mną było nie tak. Biegam szybciej niż dwa lata temu, kiedy to atakowałem jakieś góry i cieszyłem się gdy wyrównałem wyniki moich krosów z tamtego okresu. Ale skoro biegam szybciej to czemu nie biegam szybciej krosów? Brakowało mocy, skąd była wtedy? W moim, życiu codziennym zmieniły się dwie rzeczy (wpływające na siłę biegową): brak treningu kolarskiego w obecnym sezonie, co niewątpliwie przełożyło się na zdolność podbiegania, a także zmiana pracy. Ale jak to? – zapytacie. A no tak to. Prawdopodobnie kilkaset schodów dziennie od poniedziałku do czwartku miało w tym swój udział. Ok, to już wszystko jasne, wystarczy wyjść częściej w las… ale maraton! ale po płaskim i w ogóle. Przygotowałem się do imprezy nie zaburzając planu maratońskiego. Częściej niż raz w tygodniu po górach nie biegałem. Dorzuciłem za to jedno ćwiczenie – strzał w „10” – do siły ogólnej i wszystko zagrało. Jedna rzecz, jaką zmieniłem to miejsce krosu. W ostatnim miesiącu był to fragment zielonego szlaku (kto był ten wie) kończący właśnie Grubą 15 i to był mój kolejny atut. Nie biegłem tam tylko po to, żeby bezmyślnie atakować podbiegi. Nauczyłem się zbiegów, żeby na wyścigu lecieć jak szatan i rozpracowałem kilka przeszkód (np. zwalone pnie), żeby nie tracić cennych sekund. Była także analiza pierwszej edycji. Oszczędzę wam szczegółów poza tym, że tym razem (po śniegu) było szybciej niż latem.
Punkt drugi – Bum! I na prowadzeniu – po raz pierwszy i ostatni. Tylko przez chwilę i była to czysta kalkulacja. Pierwszy kilometr to lodowisko z możliwością biegu o ile wiesz gdzie. Ja wiedziałem. Szybko wskoczyłem na swoja ścieżkę i niech dalej sobie wyprzedzają. No i wyprzedzili. Po pierwszym podbiegu zamykałem pięcioosobową grupkę, którą to natychmiast odpuściłem. Biegłem swoim zaplanowanym rytmem nie tracąc kontaktu wzrokowego do około 5km. A rytm ten zakładał, że męczę się mniej niż na półmaratonie aż do 10km. Rezerwy zostawiłem na zielony szklak, który był najbardziej wymagającą częścią trasy a także najbardziej przyczepną tego dnia. Zagrało perfekcyjnie. Akurat gdy miałem dość po jedynym wzniesieniu, które podchodziłem znalazłem dodatkową motywacje w postaci zawodnika na czwartej pozycji. Przeszło mi przez myśl, że też bym tak skończył ale na dalszym miejscu gdybym od początku trzymał grupę. Dobiegłem zaraz za podium, za kolegą Mateuszem, który zrewanżował się za Gdynię, pozdrawiam (tydzień wcześniej ja jemu pokazałem plecy robiąc życiówkę na 10km). Na pocieszenie zająłem drugie miejsce w klasyfikacji mieszkańców Trójmiasta.
Punkt trzeci. Wiele osób powie, że czwarte miejsce najgorsze. Oczywiście, że niedosyt pozostał ale to nie jest ważne. Pobiegłem najlepiej jak mogłem w tym dniu. Zagrałem wszystkimi kartami i nie dałem się sprowokować w pogoń za odpływającą czołówką. Dobiegłem na ostatnich nogach nie tracąc przy tym na tempie. Plan wykonany na 100%. Byli lepsi, a na to wpływu nie mamy.
Dla mnie dodatkową motywacją by wystartować była lokalizacja – bliżej domu się nie da. Do tego super towarzystwo: tata, który także startował, rodzina na starcie/mecie, Krzysiu na rowerze ze wsparciem na bufecie, Darek, którego spotkałem na trasie dwa dni przed – jakimś cudem wyszarpał pakiet, Paweł (nasz klubowy – F3Team – najlepszy maratończyk, mam nadzieję to w końcu zmienić), który świetnie sobie poradził nie znając trasy i bez specjalnych kapci, drugi Paweł, który podczas własnego treningu dopingował do walki na pierwszych kilometrach. No i trzeci na mecie Mati – zabrakło mi walki ramię w ramie, następnym razem.
Fot. Agata Masiulaniec