24.04.2016 – maratoński debiut
[ja]-…podejdź bliżej.
[tata]- Słucham?
-Stań tu, muszę się oprzeć bo się przewrócę jak podniosę jedną nogę.
-Trzymam cię.
-Kurde… daj do góry… nie spodnie, nogę.
-Co?
-Normalnie, podnieś mi nogę do góry, jak sam to zrobię to mnie skurcz złapie…
Taki oto obrazek po moim przegranym wyścigu i jednocześnie wygranym Maratonie.
„Co się stało?” Dość często słyszane przeze mnie pytanie. Nie tylko od znajomych zawodników ale i w pracy od kilku biegających rodziców moich uczniów. Bo wynik to za mało. Każdy z nich przeleciał się po moich międzyczasach, a jak. Od jednego nawet dostałem baty w ilości niespełna pięciu minut. A więc co się stało? Maraton się stał.
Ale wróćmy na początek. W dniu startu wstałem wyspany, lekką nogą. Na trzy godziny przed byłem po śniadaniu. Sprzęt czekał przygotowany dzień wcześniej. Nie byłem jakoś wyjątkowo zestresowany, raczej pobudzony jak przed innymi ważnymi zawodami.
Plan zakładał, że biegnę całość w tempie na 2h57-8minut czyli 4:12/km. Po wyścigu pewnie postanowiłbym inaczej ale gdybym milion razy przeanalizował wszystkie za i przeciw przed startem, taktyki bym nie zmienił. Herbatę pijam z torebki a kawę rozpuszczalną więc nie było mowy o wróżeniu z fusów. Starty kontrolne oraz dyspozycja treningowa pozwoliła mi ze spokojem atakować takie tempo bo teoretycznie mogłem jeszcze szybciej. Więc gdyby było tylko dobrze to trzymam tempo a jak słabo to trudno, liczyłem się, że kilka minut stracę. Kilka… nie dwadzieścia. Oczywiście wielką niewiadomą była reakcja mojego organizmu na pierwszy w życiu maraton i jak się okazało teoretycznie nie przełożyło się na praktycznie. Cieszę się, że dopiero po kilku dniach od startu znalazłem czas na podsumowanie, choć już w niedzielę wiedziałem, że to zrobię. Miałem chwilę, żeby już ochłonąć i spojrzeć na całość bardziej obiektywnie. Mimo, że po 35km powiedziałem sobie, że zepsułem wyścig (nie przytoczę oryginalnej wymowy) , to zbyt wiele innych rzeczy wyszło perfekcyjnie, żebym miał siebie tak surowo oceniać.
Nie biegłem maratonu. Zaplanowałem 8X5 km+długi finisz. 5 km – jakie to proste. No cóż, nie finiszowałem. Od początku stoper i punkty kontrolne doszły do porozumienia. Mój wewnętrzny tempomat okazał się niezawodny. Zegarek pokazywał dokładnie 21 minut (+/-kilka sekund) co 5 km – dopóki nie pojawiły się kłopoty. Sprzęt także mnie nie zawiódł – żadnej obcierki, odcisku czy pęcherza. Skrupulatnie realizowana taktyka żywieniowa. Zastanawiałem się, czy nie wziąłem za dużo do jedzenia ale wolałem tak, niż za mało. Nie wszystko zjadłem ale otwierałem każdego żela i jadłem w zaplanowanym miejscu, niedojadając go po prostu.
Co się działo?
0-5km – ruszyłem na luzie, swobodny oddech i czekam. Czekam na pierwszy słup z napisem 1km i …4:12. Naprawdę się zaśmiałem w tamtym momencie, muszę być nienormalny żeby tak od razu. Pierwsza piątka to też czas koncentracji nad rytmem. Chciałem od razu wskoczyć w wysoką kadencję, nie czekając na pierwsze oznaki zmęczenia – udało się. Pierwszą wodę mijam. Później był łyk-dwa na każdym wodopoju.
5-10km – nic się nie zmieniło a nogi już lecą same bez potrzeby kontroli.
10-15km – wciąż z dużym luzem poczułem, że jednak biegnę a nie lecę.
15-20km – do tego momentu wszystkie kilometry były lekkie łatwe i przyjemne bo było z wiatrem, moje mięso chyba poczuło, że to już 20km ale bez konsekwencji.
20-25km – ten odcinek tempowo poszedł równie świetnie, jednak po 22 km, czyli po nawrocie, warunki uległy zmianie. Nie sam wiatr był dla mnie gwoździem ale temperatura. Potrzebuję mieć dobrze napalone w piecu, żeby „iść” na przód a jednocześnie jestem zmarzluchem. Nie brałem w ogóle pod uwagę, że mogę marznąć podczas wyścigu biegowego przy 10 stopniach Celsjusza. A jednak. Bardzo chciałem mieć wtedy rękawek i getry ¾. Czasomierz zarejestrował temperaturę 10 stopni… z ręki!. (S725x i pokrewne mają czujnik pod tarczą czyli na nadgarstku). Czułem jak chłód wiąże mi czwórki a dłonie tak zgrabiały, że żele otwierałem już tylko zębami. Nie przejmowałem się tym stanem, bo cóż mogłem zmienić.
25-30km – pierwsza strata. Nieznaczna. Zero niepokoju bo było dużo pod wiatr. Wbiegamy z powrotem do miasta, czuję cieplejszy powiew powietrza. Nogi już nielekkie więc decyduję, że trzymam tempo i zobaczymy na moście.
30-35km – jednak się nie dogrzałem. Pojawił się skurcz. Lekki, nie musiałem nawet stanąć ale zwolnić już tak. Trudno, cały misterny plan w łeb. No to zwalniamy, uciekają 3 minuty. Wyprzedzają mnie dwie grupy na 3h, bardzo powoli ale nie mogę przyspieszyć. Próba skończyła się kolejnym skurczem.
35-40km – tracę 12 minut! Biegnę wolniej niż 6min/km. Coraz mniej potrzeba do skurczu i czuję się mocno wyczerpany. Cel: przebiec maraton.
2km195m – wciąż biegnę, mocniej ramionami pracować się nie da, wszystko byle nie iść. Kurczącą się nogę raczej ciągnę za sobą niż stawiam. O wahadle przednim nie ma mowy. Tempo prawie 7.00/km… dobiegłem, wygrałem z maratonem. Ale nie ja złamałem 3h20 tylko 3h złamały mnie. Mogło być inaczej? Czy wychłodzenie było przyczyną skurczu, czy wpłynęło na wcześniejsze wyczerpanie? Może tak, może nie. Może nie pchałbym ściany, może ściana przyszłaby później i byłaby tylko z płyty K-G. Nie dowiemy się tego. Ściana była i to ceglana. Może tak miało być. „Co się stało?” Maraton się stał i mam z nim niewyrównane rachunki.