Enea Challenge Poznań Triathlon

24-25.06.2017 – 1/8IM i nie tylko

Przebiegłem trzydzieści kilometrów podczas wyścigu, w którym nie startowałem…

Ten weekend to finał dwuletniego projektu IM2017. Gdy zaczynaliśmy wspólnie z F3Team w październiku 2015 roku wiedziałem, że nie będzie łatwo się przygotować, ale przecież łatwo to synonim do nudno. Decyzja zapadła i w Poznaniu miałem debiutować na dystansie IM. Są jednak rzeczy ważne i ważniejsze – plany zmieniłem, gdy tylko dowiedziałem się, że właśnie w czerwcu 2017 zostanę tatą po raz drugi.

Dystans IM nie wchodził w grę, a na start w jakimkolwiek triathlonie zdecydowałem się dopiero w kwietniu. No, może nie do końca – byłem już zapisany na triathlon MTB w lipcu, ale ścigać się i brać udział to dwie różne rzeczy… Myśl o ściganiu przychodziła z czasem, a klamka zapadła, gdy nie zrealizowałem planu maratońskiego. Chciałem się odkuć mentalnie i zanim pomyślałem, że to głupie, już byłem na liście startowej na olimpijce w Gdańsku – to tam chciałem najbardziej powalczyć, żeby więc dobrze się przygotować potrzebowałem chociaż jednego krótszego startu na przetarcie i sprawdzenie sprzętu. W ten sposób mój pierwszy tegoroczny triathlon był jednocześnie ostatnim, na który się zarejestrowałem. Dystans 1/8 IM podczas Enea Challenge Poznań był łatwym wyborem – ta dwudniowa impreza była najważniejszym startem w planie F3Team i finałem projektu IM2017, więc nie mogło mnie tam zabraknąć. Wyjazd (w roli trenera, serwisanta, podawacza lodu etc.) miałem zaplanowany z dużym wyprzedzeniem, więc logistyka nie zmieniła się poza tym, że podrzuciłem  koledze do auta rower i torbę ze sprzętem. W sobotę o 8.00 byłem gotowy dać z siebie wszystko, tylko tym razem nie wiedziałem ile to jest. Gdy zdecydowałem się na ściganie, był początek maja, a ja od sierpnia 2016 nie siedziałem na rowerze i… dalej nie miałem na to czasu, ale o tym w następnym odcinku.

Wyścig okazał się bardzo udany, choć przebieg rywalizacji określiłbym jako nieciekawy. Po wyjściu z wody wyprzedziłem kilka osób i tak już do samej mety, bez kontaktu wzrokowego. Nie było wstydu na rowerze. Sprzęt (nowe buty) sprawdziły się wyśmienicie. Popłynąłem i pobiegłem na miarę swoich możliwości, co ostatecznie dało mi siódme miejsce open (międzyczasy: 20 – 12 – 4) i trzecie w kategorii. Przyznaję, że po cichu liczyłem na wysoką lokatę. Fakt – impreza spora, ale nadzieję na pudło od samego początku dawało duże rozproszenie triathlonistów: Poznań X4, Susz X2 i 4 inne wyścigi w Polsce –  przynajmniej tyle znalazłem. Łącznie 3554 osoby na 10 imprez. Ponadto bardziej łakomymi kąskami od mojej 1/8 była walka o krajowy czempionat w sprincie (Susz) lub o kasę na ¼ (Poznań). Ale kto by to dzisiaj liczył.

Poza nieprzerwanym parciem do mety z grymasem bólu na twarzy, straciłem około trzydziestu sekund na lekcję triathlonu podczas drugiej zmiany (dobrze, że nie w Gdańsku – po to są właśnie starty kontrolne). Szczerze się uśmiałem, ponieważ zawsze mam wszystko dopięte na ostatni guzik, a jak się później okazało, była to strata bez konsekwencji na mecie. W tym krótkim czasie przerobiłem dwa tematy. Pierwszy dotyczy obuwia biegowego. Na tak krótkim dystansie nie zakładam skarpetek, a gumowe sznurowadła mam dość ciasno zawiązane. Moja zmiana zwykle jest sprawna lecz z pewnością nie najszybsza. Tego dnia padało podczas etapu kolarskiego, czego nie było w planie. Niewiele, ale wystarczająco, by wilgotny i ciasny but w kontakcie z gołą skórą oferował solidne tarcie. Musiało to wyglądać jak ćwiczenia gimnastyczno-siłowe, a nie zmiana obuwia. Jakby tego było mało, wkładki mi się przesunęły i z braku miejsca lekko zwinęły – na szczęście wróciły na miejsce i nie było mowy o dyskomforcie podczas biegu. Zanim jednak buty zmieniłem, musiałem je znaleźć… I tu okazałem się prawdziwym Januszem triathlonu – po prostu przebiegłem obok. Wszystko miałem zwizualizowane, policzone stojaki, punkt charakterystyczny, ręcznik w wiadomym mi kolorze – wystarczy chwila nieuwagi i sekundy uciekają. Nie mogłem dopuścić do podobnej sytuacji następnym razem. W relacji z Gdańska słów kilka po odrobieniu pracy domowej.

Niedziela – czas na Ironów! Nie umniejszam pozostałym (w tym sobie). Cztery wyścigi ukończyło dwudziestu czterech zawodników F3Team. Były debiuty i życiówki. Każdy dał z siebie ile mógł. Nie da się jednak ukryć, że samo ukończenie dystansu IM to nie lada wyzwanie. Uczestniczyłem w tym wydarzeniu od początku do końca i śmiało mogę powiedzieć, że był to dla mnie najbardziej wyczerpujący dzień tego roku. To nic w porównaniu do zawodników, ale ja tego dnia nie startowałem, a dochodziłem do siebie dwie doby. Chcąc być bardziej precyzyjny (patrz: pierwsze zdanie relacji) – tego dnia pokonałem na nogach około 35km, z czego przebiegłem 25km… Na starcie stanęło czworo wspaniałych, których chciałem śledzić jak tylko to było możliwe, tym bardziej, że byłem odpowiedzialny za ich plan treningowy. Pierwszy kontakt face to face – wyjście z wody i… uff. Cała czwórka po prostu się otrzepała, splunęła i poszła na rower. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie sceny jakie widzieliśmy w międzyczasie – wiele osób wychodziło na czworakach, inni z pomocą wolontariuszy. Naprawdę byłem wielce zdumiony – nie wiem czy wolą walki czy brakiem wyobraźni/przygotowania – wiedząc, że przed nimi jeszcze około dziesięć godzin na lądzie. Gdy na rowery wskoczyli także zawodnicy z połówki, podyrdaliśmy na trasę kolarską, na której co chwilę widzieliśmy kogoś z naszych (łącznie 19 osób na obu dystansach). Z różnic czasowych wynikało, że każdy robi swoje – bez szarżowania i bez defektów. Trochę pokrzyczeliśmy, a sygnałem do powrotu znów byli zawodnicy z połówki, którzy jako pierwsi zaczęli zjeżdżać do strefy zmian. Rozbiliśmy obóz pod koniec rundy biegowej (było ich osiem) i czekaliśmy. Bardzo chciałem zobaczyć jak nasi Ironi biegną, a nie szurają nogami i tak się stało! Wszyscy biegli i wyglądali bardzo dobrze na początku maratonu, a później każde z nich przeżyło swoją przygodę. F3Team rosło w siłę, gdy do kibicowania – prosto z mety – dołączali zawodnicy po połówce. Sponiewierani wiatrem i przypaleni słońcem zamiast wyciągnąć nogi postanowili jeszcze zedrzeć gardła. Przekazałem notatki, megafon i ruszyłem w trasę towarzysząc każdemu na jednej rundzie. Jednocześnie cieszyłem się i żałowałem, że nie cierpię razem z nimi na całym dystansie. Ola, Karol, Paweł, Witek – gratuluję! To nie był mój wyścig, ale z pewnością go nie zapomnę.

więcej zdjęć: klik