05.10.2019 (5-12-5)
Jeden ze znajomych niedawno powiedział, że stałem się koniem. Do startu przystąpiłem właśnie z taką myślą: jestem koniem… czarnym… w czerwonych podkowach. Oto jak niezwykły może być zwykły wyścig…
Niezwykłe przygotowanie. Nie, nie byłem w niezwykle wybitnej formie. Za to sposób, w jaki do niej dotarłem jest niecodzienny i z całą pewnością nie da się tego nazwać planem treningowym. Pracuję trenując… trenując innych, a w ostatnim czasie prowadziłem wyjątkowo dużo treningów biegowych, na które dojeżdżałem rowerem. Zawsze w plenerze i nie bawię się z grupami w rozbiegania, więc nawet jak mi się nie chce to i tak musi coś wejść. Weszło!
Niezwykły sprzęt. W sumie to bardzo zwykły, ale ostatni raz pedałów z noskami używałem jakieś dwadzieścia lat temu. Czemu nagle teraz? Po skrupulatnej wizualizacji wyścigu byłem pewien, że w tych warunkach mniej stracę w strzemionach na rowerze, niż zarobię wszędzie indziej w swoich czerwonych podkowach – lekkich terenowych startówkach, które nie piją wody, a tej było na trasie pod dostatkiem.
Taktyka zagrała na 100%, a wymyślony przeze mnie scenariusz nawet 100%+. Najważniejsze to nie popełnić błędu, niech inni je popełniają.
Pierwszy bieg chciałem ukończyć w pierwszej grupie bez dociskania gazu do podłogi i tak się stało. Dzięki temu miałem wejść pierwszy na rower, bo przecież się nie przebierałem i tak też się stało, a wcale nie musiało. Najlepszy biegacz pierwszego etapu od samego początku zaatakował i
zarabiał po kilka sekund na kilometrze. A tu nagle w drugiej części rundy on. Magiczna moc błota ukrytego sprawiła, że Tomasz został w jednym bucie. Pierwszy błąd, dość ważny jak się później okazało. Dobiegliśmy razem w odstępach dwu-sekundowych – top 5 całego wyścigu, tylko w zmienionej kolejności. A na moich plecach Bartosz Banach, który z tyłu grupy kontrolował przebieg wydarzeń, choć mam nadzieję, że trochę go zmęczyliśmy.
No to jadę, pierwszy, choć przez chwilę. Niech gonią, zawsze to mniej do odrabiania na koniec. Wyprzedziła mnie cała czwórka towarzyszy z pierwszego etapu – to też przewidziałem, ale spodziewałem się dostać łomot. Dwóch odjechało, dwóch nie bardzo. Cały czas widziałem Tomka (piąty na mecie) przed sobą, czasem Kubę Krzemińskiego (czwarty na mecie), który też nie ustrzegł się błędów na rowerze. Jechałem ostrożnie. Mocno, ale nie ryzykowałem. Potencjalna gleba kosztowałaby mnie więcej czasu niż innych ze względu na mocno zaciśnięte paski od nosków. Przewróciłem się dopiero na światłach pod domem – serio. Po prostu zapomniałem co mam na nogach gdy zapaliło się czerwone. Wyścig przejechałem bez szwanku. W drugiej części – jak zwykle – dopadł mnie Niedźwiedź (Paweł Czajkowski) z dodatkowym ogonem i już byłem siódmy. Ale dobrze się stało bo widząc jak tną kałuże – a te były… tam gdzie były, tam nie było drogi – i jadą dalej, ruszyłem tym samym torem odrabiając minimalnie straty do Kuby i Tomka, z którymi miałem wymieniać ciosy na biegu. Od trzeciego do siódmego miejsca w tym momencie było bardzo ciasno, no ale jeszcze strefa zmian. Zostawiam, rower, kask i już mnie nie ma. Byłem tak skoncentrowany na robocie, że nie zauważyłem walczącego z butem Kuby i Tomka, który zapomniał zdjąć kasku – musiał wrócić, kolejny błąd. Chłopaki stracili do mnie na mecie tylko: 25 i 28 sekund odnotowując drugi i trzeci czas biegu. Obaj tego dnia byli silniejsi ode mnie ale to ja przed nimi minąłem linię mety.
Biegłem jak natchniony a to właśnie tego etapu się obawiałem najbardziej bo nie trenowałem przejścia z roweru na bieg. Mimo to pobiegłem półtorej minuty szybciej, niż rok temu i to w znacznie trudniejszych warunkach. Kolejną dwójkę miałem jak na widelcu już po wybiegnięciu ze strefy zmian. Ruszyłem z kopyta wyprzedzając Pawła. Trzecie miejsce było bezpieczne ale nie odpuszczałem. Dalej w pełnym galopie wierzyłem, że może za kolejnym zakrętem zobaczę ostatecznie drugiego na mecie Pawła Makowskiego. Ale to był koń nie do powstrzymania. Tak czy inaczej cały misterny plan zadziałał i rywalizację skończyłem z pierwszym czasem biegu. Trzecie miejsce open jest tylko wisienką na torcie.
Skoro tak to sobie wymyśliłem i tak się stało to pora zagrać w totka. Albo zwizualizuję sobie następnym razem jak jadę Bartoszowi na kole 😉
Fot. Agata Masiulaniec
Galeria