3. Gdańsk Maraton 2017

09.04.2017 – Maraton vs Michał – 2:0

… a sponsorem dnia odpoczynku jest Stowarzyszenie Szkoły Gedanensis – tam pracuję i młodzież trenuję. Tym miłym akcentem zaczynam od podziękowań. Grzegorz, Łukasz – dziękuję za zmianę planu i zastępstwo. Ani się nie chwaliłem, ani nie prosiłem. Nie było jednak tajemnicą, że startuję. To była niespodzianka-petarda. Dziękuję za wsparcie i trzymanie kciuków pozostałym nauczycielom, a także uczniom i ich rodzicom – nie wiem kogo, ale słyszałem na alejce w stronę Brzeźna.

Dalej chronologicznie.
Cała ekipa z F3Team oraz projektu PółMaraton. Nasze wspólne przygotowania trwały od jesieni. Wszystkie atomowe treningi zrobiliśmy wspólnie. To dzięki grupie, jaką tworzymy nie odpuściłem żadnej ważnej jednostki. Witek – dzięki. Drugi rok robimy wspólnie mniej lub bardziej zwariowane rzeczy, nie zatrzymuj się.

Krzysiu – zawsze mogę na Ciebie liczyć. Dziękuję za pomoc w wykończeniu mojego „najdłuższego” mikrocyklu miesiąc temu. W dniu startu – najlepszy support.

Marek – nie każdy ma takiego teścia. Wspierając mnie na trasie, przejechał prawie 60km na rowerze. Nie jest i nie był kolarzem.

Moja strefa kibica – na szesnastym kilometrze przywitała mnie rodzina w czteroosobowym składzie, w tym Teściowa i Zuza – moja żona, która według chronologii powinna być na każdym możliwym miejscu, bo wspierała mnie przez cały okres przygotowań, śledziła online i zdążyła jeszcze na metę. Wsparcie rodziny miałem także z centralnej Polski z Tatą na czele.

Ponadto było mnóstwo znajomych twarzy na trasie. Nie wymienię tylko dlatego, żeby kogoś nie pominąć. Widziałem Was prawie wszystkich, słyszałem wszystkich.

Czas na wyścig.
Mówią, że prawdziwa walka zaczyna się po trzydziestym piątym kilometrze. U mnie tak było, choć zupełnie inaczej, niż bym się tego spodziewał. Ale od początku…

Przed – moje tegoroczne przygotowania nie uwzględniały triathlonu. Ukierunkowałem się właśnie na ten start. Nie były więc zaskoczeniem życiówki w biegowych startach kontrolnych. Na ich podstawie, po doświadczeniach z roku ubiegłego a także po wspomnianych wcześniej atomowych treningach zaplanowałem tempo dość bezpieczne: 5’ wolniej od „najwolniejszego” czasoprzewidywacza. Ruszyłem na 2:53. Szybciej niż rok temu ale na znacznie niższej intensywności. W końcu postęp musiał przyjść skoro zamieniłem rower na trampki do biegania. Planu nie zrealizowałem, ale scenariusz był zupełnie inny niż w roku ubiegłym, kiedy to przepychałem prawdziwą ścianę, walczyłem ze skurczami, niemocą i bólem całego człowieka. Tym razem zadziało się coś jeszcze, o czym wiedziało tylko kilka osób – nie chciałem z tego robić wymówki przed startem. Nie byłem zdrowy. Dwa dni przed czułem się kiepsko ale w sobotę było już nieźle, a przed startem miałem dynamit w nogach. No ale maraton – tu najmniejszy drobiazg zaatakuje ze zdwojoną siłą. Czy to była przyczyna? Nie wiem i już się nie dowiem. Nie miałem zamiaru sobie po prostu przebiec, bo byłem chory. Nie jestem zawodowcem, który może sobie wyścig odpuścić i znaleźć inny za trzy tygodnie. Dziewiątego kwietnia czułem się dobrze, w nosie miałem chorobę i chciałem zrealizować plan. Nie udało się – trudno. Kolejny maraton będzie znów inny. Może do trzech razy sztuka. Pobiegnijmy…

Start – nareszcie! Ostatnie dni w moim towarzystwie były trudne a przed startem zabijałem wzrokiem. W końcu nerwy puściły i nawet się uśmiechnąłem. Bo przecież biegamy dla przyjemności – powiedziałby kto na trzydziestym kilometrze? Od samego początku mój wewnętrzny tempomat działał perfekcyjnie, wszystko zgodnie z planem, lekka noga, swobodny oddech. I tak do półmetka, do którego zmienialiśmy się w nadawaniu tempa z Adamem – dzięki za współpracę. Po półmaratonie ktoś mi wyłączył jeden cylinder. Nie było ściany ale czułem, że brakuje mocy – i to jest ten moment, gdzie swój udział mogła mieć infekcja. Nie rozumiem jak przy takim komforcie i tak wcześnie mogłem opaść z sił. Tak czy siak, było za wcześnie, żeby walczyć, więc od razu zwolniłem – strzał w dziesiątkę. Biegłem wolniej, ale biegłem i to do przodu. Najwyraźniej pozostałych cylindrów szlag nie trafił. Nawet byłem dość przytomny, żeby kalkulować i okazało się, że bariera 3h wciąż jest możliwa. Po trzydziestu kilometrach czułem jeszcze rezerwę mocy. Na trzydziestym piątym nawet zdecydowałem, że jest dobrze. Rezerwa wciąż była, wystarczyło przyspieszyć o 5’’/km, żeby myśleć o dwójce z przodu a tu pyk… kolka morderca – to było nowe doświadczenie. Miewałem kolki, niektóre nawet upierdliwe ale to? Różne bóle brzucha przerabiałem i nie, nie dało się. Bieg zamienił się w… coś co jeszcze nie jest marszem przy 8’/km. Ktoś mi nawet proponował, żebym stanął i rozciągnął. Skwitowałem to bez namysłu i niestety na głos, że maraton się biega a nie chodzi. No to biegłem. Było to cholernie deprymujące bo nogi jeszcze chciały. Po kolejnym najdłuższym kilometrze patrzę, a tam schody z mostu prosto pod stadion… tak, chciałem zrezygnować ale zanim skończyłem się zastanawiać zaświeciła się lampka ostrzegawcza: jak zacząłeś to skończ! Skończyłem z nową życiówką, może dla mnie mało wartościową ale zawsze to jakaś nagroda pocieszenia. Skończyłem też bogatszy o nowe doświadczenia, na przykład: jak przebiec maraton i się „nie zmęczyć”?…

Po – … w cudzysłowie bo jak można się nie zmęczyć maratonem. Słyszałem od kilku osób, że wyglądałem blado. Może i tak wyglądałem ale po wyścigu otrzepałem się i pojechałem do domu. Oczywiście, że mnie bolą nogi, przecież przebiegłem ponad czterdzieści dwa kilometry, ale nie było mi dane tym razem walczyć do końca ze słabością fizyczną. Nie odebrało mi apetytu, nie poszedłem od razu spać, a dziś (poniedziałek) z lekkim bólem ale normalnie chodzę po schodach… bez trzymanki. Boli tylko ubite mięcho. Dobrze odrobiłem pracę domową – nie było żadnych skurczy ani urazów więc szybko wrócę do treningów bo mam ochotę się odkuć. Kolejny maraton pewnie za rok ale może triathlon Gdańsk? W czwartek wracam do wody i czas odkurzyć rower bo niektórzy już zapomnieli, że kiedyś potrafiłem pedałować. Czasu mało ale tanio skóry nie sprzedam.

Fot. Kaszubska Poniewierka i Agata Masiulaniec